Matematyka po francusku

Na początku coś było... Tylko co? Pan Kazimierz spod monopolowego nigdy nie zadał, ba, nie pomyślał tego pytania, bo odpowiedź miał zwykle we krwi: na początku było słowo, czyli u samego zarania coś było zdecydowanie bardziej niż nic. Po słowie narastał jednak czarny chaos. Ciemność zupełna. I co? I to wszystko.

Można by zakończyć w tym miejscu, bo pan Kazimierz przecież wie najlepiej, jak było naprawdę, i że nie ma co roztrząsać tego, co było między słowem a dzisiejszym kacem. W dodatku w szkole, którą pamięta blado, dowiedział się, że w przeciwieństwie do słowa, które przecież zawsze było jedno i pierwsze, w głowie jego w zasadzie nic nie ma, czyli pustka studzienna, słowem zero, i że owo zero, wyobraźcie sobie, ma swoje miejsce w szeregu i zerem tym owalnym powinien mały Kazio celować tak, by było przed jedynką! Jak zatem żyć, skoro nauka cyferek jest trudniejsza niż danie słowa, że wieczorem znów trzeba zrobić połówkę? Jak z tym zerem żyć na początku? Hę? Niepojęte. Zostawmy to.

Jak pisał przecież Goethe, matematycy są jak Francuzi: cokolwiek im się powie, od razu przekładają to na swój własny język i wówczas staje się to czymś zupełnie innym. I co? I znów ciemność. Ich dojmujące dylematy to jednak nic przy rozumowaniu czterolatka. Kiedy zdobywasz punkty w grze, warto je dobrze policzyć i prześledzić, skąd się biorą. - Córciu, na początku zdobyłaś cztery punkty, a potem sześć, ile zatem masz punkcików? - Hm... (liczy) Dziesięć! - Brawo! - A gdybyś nie straciła jednego po drodze, to ile byś miała? - Nie wiem, tato, bo umiem liczyć tylko do jedenastu. - Aha.

Brak komentarzy: